Życie zmienia się szybko.
Życie zmienia się w jednej chwili.
Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, kończy się.
Pozostaje kwestia żalu nad sobą.
Rok
magicznego myślenia to tytuł powieści amerykańskiej pisarki
Joan Didion. W 2005 roku, po niespodziewanej śmierci męża i dramatycznej,
śmiertelnej chorobie jedynej córki, autorka napisała tę niezwykłą książkę.
Powieść, nagrodzona National Book Award w 2005 roku, została przez nią
przełożona na tekst sceniczny i wystawiona przez Davida Hare'a najpierw na
Brodway'u, później w National Theatre w Londynie, w znakomitym wykonaniu
Vanessy Redgrave (2007 rok); wkrótce została również zrealizowana w Sydney (w
reżyserii Cate Blanchett, wyk. Robin Nevyn). Polska prapremiera odbyła się 14
listopada 2008 w Teatrze Studio w Warszawie w wykonaniu Ewy Błaszczyk.
Podstawowym wątkiem
dramatycznym Roku magicznego myślenia jest specyficzna walka, jaką
skłonna do kontrolowania siebie i innych psychika bohaterki toczy z
rzeczywistością, nie przyjmując do końca nieodwracalności faktów, z którymi ma
do czynienia. Sugestywna i żywa proza Didion, będąca rodzajem autoanalizy, a
zarazem ostatnią deską ratunku wobec niemożliwego dla niej do przełknięcia
poczucia bezradności, jest próbą podzielenia się z widzem tym, co wydaje się
nieprzekazywalne, próbą znalezienia partnera - wspólnika. Ów aktywny charakter
monodramu, jego bezpośredniość, prosta i operująca konkretem narracja, nadaje
mu duży walor sceniczny, stanowiąc znakomity materiał dla aktorskiej i
egzystencjalnej wypowiedzi.

RECENZJE:
Surowa
intymność
Ewa Błaszczyk znalazła w sztuce Rok
magicznego myślenia amerykańskiej pisarki Joan Didion zapis doświadczenia
podobnego do tego, które stało się jej udziałem. Didion w krótkim czasie
straciła męża i musiała zmierzyć się z chorobą córki. W pamiętniku, a potem w
opartym na nim dramacie zdała z tego relację. Przedstawienie Błaszczyk
utrzymane jest w krańcowo surowej formie. Jest tak intymnie, jak pozwala na to
scena teatralna. Aktorka prowadzi swą opowieść rzeczowo, nie pozwala sobie na
łzy, nie zależy jej na wywołaniu współczucia. A jednak historia Didion i
Błaszczyk wyklucza obojętność. Oto kobieta, która w jednej chwili traci całe
dotychczasowe życie i zostaje zmuszona do walki. Ból zostaje przekuty w energię.
Rzadko teatr jest tak blisko życia.
Jacek Wakar
Seans wielkiego skupienia
Jak przekuć osobiste cierpienie w teatr najwyższej próby, nie uciekając się
nawet na moment do emocjonalnego szantażu? Odpowiedź można znaleźć w znakomitym
monodramie Ewy Błaszczyk Rok magicznego
myślenia.
Scena ciemna i pusta. Zamiast dekoracji - jedno drewniane, najbardziej
zwyczajne krzesło. Tylko tyle. Aktorka decyduje się na najtrudniejszą próbę,
bowiem odbiera sobie szansę zajmowania uwagi publiczności czymkolwiek innym
poza swą opowieścią. Zero podpórek, brak możliwości wsparcia słów czymś innym
poza urwanym w powietrzu gestem, modulacją głosu, grymasem twarzy. Teatr nieubłagany
w swej prostocie. Po Roku magicznego
myślenia Ewy Błaszczyk, po niedawnych 33
scenach z życia Małgorzaty Szumowskiej zyskuję pewność, że o śmierci i
sprawach najtrudniejszych warto mówić tylko tak. Nie rozwadniając tematu
sztuczną efektownością środków, zdając relację z własnej bezradności, bez
szukania górnolotnie brzmiących usprawiedliwień. Jest jak jest - od śmierci nie
ma ucieczki. Relacja zaś powinna być chropawa, ostatecznie sucha. Jak w Roku magicznego myślenia.
Jest zatem tylko Ewa Błaszczyk. W nienagannie skrojonym kostiumie w stonowanym
szarym kolorze mogłaby brylować w nowojorskich salonach. Teraz zostaje sama z
koniecznością mówienia o sobie. Ma do swej dyspozycji prawie tylko słowa.
Prawie, bo jeszcze czasem pociągnięcie nosem, jakby powstrzymywała łzy. Na łzy
tu jednak nie miejsca. Oczy zostaną prawie cały czas idealnie suche. Prawie, bo
raz czy dwa pojawi się jedna łza. Jakby aktorka odbierała sobie i widzom prawo
do współczucia.
Rok magicznego życia to teatr
krystalicznie czysty. Głos Ewy Błaszczyk brzmi dźwięcznie, ale i w nim trudno
odnaleźć jakiekolwiek ozdobniki. Mąż zmarł, córka pogrążyła się w śpiączce.
Joan Didion i Ewa Błaszczyk postanowiły o tym opowiedzieć. Słyszymy zatem o
tym, że na coś podobnego nie można się przygotować, a potem nie da się tego
zaakceptować. Wymienione zostają podawane córce leki. Wypunktowana najmocniej
jak tylko można zostaje samotność bohaterki - nawet wśród ludzi. W godzinnym
przedstawieniu nie niczego, co pozwalałoby na wytchnienie. Od razu zostajemy
postawieni wobec ostatecznego.
Teatr nie daje drogi wyjścia, a jednak spektakle osobnej sceny Ewy Błaszczyk
nie pozwalają na pogrążenie się w smutku. Bodaj rok temu pokazała w tym samym
miejscu recital Nawet, gdy wichura,
przekonując, że po każdej nocy przychodzi ranek. Rokiem magicznego myślenia udowadnia, że od pogrążenia się w
rozpaczy też jest ucieczka - w życie. Że trzeba żyć i pracować - jak postaci u
Czechowa. Szalenie imponuje mi postawa aktorki, właśnie takie pojmowanie swego
trwania w sztuce.
Jacek Wakar
Twarz, która skrywa niezwyczajny dramat
Ewa Błaszczyk dla monodramu Rok
magicznego życia w Teatrze Studio wybrała surową, wręcz ascetyczną formę. I
to właśnie jej chłodny rygor sprawił, że przez godzinę słuchałem aktorki z
napięciem, jakiego rzadko doświadczam na monodramach.
Najpierw pniemy się po schodach i schodkach na ostatnie piętro teatru, do
malarni.
Tym razem zastaję przestrzeń kompletnie pustą, ascetycznie nagą. Czarna podłoga
na czarno okotarowana zdaje się tworzyć coś na kształt pudła rezonansowego dla
głosu aktorki. Pudło jest obszerne, pojedynczy człowiek może w nim łatwo
zaniknąć, o ile nie znajdzie w sobie takiej prawdy i siły, która tę mroczną,
wyciemnioną pustkę pokona. Centralnie, blisko widowni drewniane krzesło, na nim
skupia się punktowo niezbyt silne światło reflektorów; takie punkty świetlne są
jeszcze trzy, usytuowane tuż przed widownią: dwa na jej skrajach, jeden
pośrodku, intensywnie oświetlony w finale monologu. Reszta przestrzeni
pozostaje w półmroku, w którym aktorka, przemieszczając się po geometrycznie
regularnych liniach, zdaje się na chwilę chować. Przyznam jednak, że choć
staram się zrozumieć zasadę gospodarowania reflektorami - jak sądzę wyznaczają
one w przestrzeni swoiste pola czasowe nielinearnej narracji - to wolałbym
widzieć twarz aktorki stale oświetloną, choćby dlatego, że paradoksalnie tylko
w świetle mogę obserwować jej własną, płynąca z wnętrza świetlistość.
Nie mogę się na tę twarz napatrzeć. Aktorka zjawia się gdzieś z boku, zrazu
majaczy ledwie zarys sylwetki. Gdy wchodzi w krąg światła, widać szczupłą
postać kobiety o krótko ściętych blond włosach, w skromnym, ciemnoszarym, ale
bardzo eleganckim kostiumie - spodnie i żakiet - która wygląda tak, jak może
wyglądać wzięta nowojorska dziennikarka i pisarka, felietonistka tygodnika
"Life", bywalczyni plaż w Malibu i festiwalu w Cannes: powściągliwy
styl znamionujący opanowanie, pewność formy, profesjonalizm. (Monodram oparty
jest na autobiograficznej prozie takiej właśnie pisarki, popularnej także u nas
Joan Didion). Dopiero gdy spoglądam na twarz, dostrzegam, że skrywa ona jakiś
niezwyczajny dramat. Zrazu wydaje się nieruchoma, skamieniała z bólu, jak
maska. Jest biała, ogołocona, bez makijażu. Ożywa, gdy aktorka rozpoczyna
opowieść o nagłej śmierci męża i chorobie córki, która zapadła na śpiączkę.
Słyszę głos aktorki, która z dojmującą rzeczowością, trzymając na wodzy emocje
i ani przez moment nie pozwalając sobie choćby na cień ckliwości, nutę
sentymentalizmu, najlżejszy ton melodramatu, przedstawia fakty i towarzyszące
im uczucia i myśli. Napięte dłonie o szczupłych palcach nerwowym gestem
punktują rytm. Narratorka nie stroni od pewnego sarkazmu, ironii, niekiedy
wręcz żartu, co nawiasem mówiąc, wprawia widzów w lekką dezorientację:
słuchając o skrajnych, ostatecznych doświadczeniach, a zarazem takich, które w
każdej chwili mogą przydarzyć się każdemu - memento mori - publiczność
powstrzymuje się od śmiechu, tak jakby śmiech był w tej sytuacji nie na
miejscu. Tymczasem opowiadająca postać jest pisarką, intelektualistką, więc nic
dziwnego, że z własnego, prywatnego przypadku konstruuje artystyczny tekst, tak
jak w analogiczny sposób aktorka Ewa Błaszczyk konstruuje rolę. Nie jako
zwierzenie, lecz jako formę.
Narratorka w pewnym momencie przywołuje kanoniczne dzieło Philippe'a Arisa
"Człowiek i śmierć". Mówi ono o tym, jak ludzie w zależności od norm
aktualnie panujących w kulturze albo żyją pogodzeni z myślą o śmierci, albo tę
myśl od siebie oddalają. Aris powiada, że w dzisiejszym świecie śmierć pragnie
się eksmitować, podczas gdy powinno się ją ucywilizować. Ewa Błaszczyk stworzyła
mądrą, przejmującą i prawdziwą postać, która próbuje złamać w nas opór przed
namysłem nad tym, co najważniejsze.
Janusz Majcherek
Między żalem nad sobą a rozumem
„Ranek to jest ten czas, kiedy musisz się uporać z kwestią użalania się nad
sobą".
Rzadko pisze się o przedstawieniu teatralnym z perspektywy biografii jego
twórców. Z reguły jest to podejście wykorzystywane li tylko w celu tropienia
taniej sensacji. Tu jest zupełnie inaczej. Materią, z której utkano opowieść,
jest świadomie podana autobiografia. Na absolutnie szczerej, osobistej relacji
z życia, Didion zbudowała sceniczny przekaz, przez który chce się z nami
komunikować. W przypadku Ewy Błaszczyk nie jest to już tak oczywiste. Możemy
przecież nic nie wiedzieć o jej życiu osobistym. Jest to możliwe - w końcu Ewa
Błaszczyk to nie Doda. Możemy nie wiedzieć, że prowadzi fundację, że jest
tytanem pracy czy niezwykle silną kobietą. Idąc na monodram w Teatrze Studio,
wystarczy nam rekomendacja jej wszystkich poprzednich kreacji scenicznych. Wystarczy
świadomość, że jest to wybitna aktorka. Być może sztuka wyda nam się trochę
dziwna, szorstka, może nawet obca, ale za to dobrze zagrana. Nic nie podważa
wiarygodności bohaterki, więc chyba wszystko jest w porządku. Zastanawiam się
jednak, czy tak odbierany spektakl nie jest zubożeniem płynącego zeń przekazu.
Może jednak warto sobie uświadomić, że Ewa Błaszczyk naprawdę wie, o czym mówi?
Nie tylko krytyk literacki, ale także zwykły widz oglądając ten spektakl, ma
mieszane uczucia, bo dawno nie było monodramu tak szczerego i tak bardzo
obnażającego osobiste traumy samych twórców. Ta szczerość jest na tyle
porażająca, że publiczność już po wejściu Ewy Błaszczyk na scenę czuje
skrępowanie intymnością sytuacji. Mamy ją przecież jak na dłoni, bezbronną wobec
naszych reakcji, odartą z rekwizytów, samotną. Ona wie, że my wiemy. Że
odbieramy to, co mówi, jak najprawdziwszą opowieść o jej osobistym końcu
świata. Mimo to zawierza nam te przeżycia.
Joan Didion i Ewa Błaszczyk ofiarowały nam swoje najtrudniejsze przeżycia,
przepracowane emocjami i rozumem, a przełożone na język najczystszej sztuki.
"Rok magicznego myślenia" to nie tylko spektakl. To przesłanie
skierowane do każdego z nas. Nikt przecież nie wie, kiedy przyjdzie mu się
zmierzyć z podobną sytuacją. Na własnym przykładzie, czego dowodem jest już
sama premiera w Teatrze Studio, autorki pokazały, że każdą stratę można
przerobić na życie. Proces dochodzenia do tej świadomości to bardzo bolesna i
trudna droga. Podobnie jak samo jej zrozumienie. świadczą o tym wątpliwości,
jakie wzbudza ten monodram - które jednak powodują, że nie mogę przestać o nim
myśleć.
Agnieszka Uściska
|